Anna Sabat to największe odkrycie sezonu w polskiej lekkiej atletyce. 24-latka z Jeżowego, która ma 250 złotych stypendium i kilka lat temu jeździła za pracą do Niemiec, biegiem na 800 metrów debiutuje na Mistrzostwach Europy.

 

Scena pierwsza. Lipiec 2015, świt. Słońce puszcza oko zza chmur. Ania, lat 21, biegnie na trening. Później prysznic, posiłek, jazda do pracy. Przez siedem i pół godziny będzie pomagać w kuchni przy domu starców. Cały czas na nogach, bez chwili na odpoczynek. Normalka. W trakcie sezonu trzeba jeździć na saksy, żeby zarobić na własne potrzeby.
Scena druga. Lipiec 2018, popołudnie. Słońce wisi pod niebem jak żarówka na kablu, a panie pędzą po lubelskiej bieżni. Tempo średnie, nikt nie forsuje. Tak się biega na medale. Angelika Cichocka dopiero co wyleczyła uraz, ale to mistrzyni Europy. Idzie po swoje, stawkę ma jakby pod kontrolą. Ania, lat 24, na ostatniej prostej wrzuca wyższy bieg. Finisz, rzut na taśmę i sensacja. Mistrzostwo Polski, spełnienie marzeń.
Przypadek Sabat to klisze polskiego sportu. Ścieżka fabularna, której bieg dobrze znamy. Jest tam sportowiec, jest pasja, jest walka z problemami. I harówka obok systemu.
Studentka
Zaczęła biegać w wieku 12 lat, elementarz do głowy wbił jej w Stalowej Woli Edward Sudoł. - Rozpalił iskrę. Gdyby nie on, pewnie dziś by mnie w sporcie nie było - opowiada Ania. Pobieranie nauk podsumowała czasem 2:08.22, choć przez wiele miesięcy biegała z anemią.

- Nawet o tym nie wiedziałam - przyznaje. - Po prostu przyszedł okres, w którym zaczęłam się źle czuć. Miałam problemy z koncentracją, nie mogłam spać, chodziłam podenerwowana. Lekarz podczas okresowych badań mówił mi, że wyniki mam dobre. Okazało się, że są one w normie dla normalnego człowieka, nie sportowca. Nie byłam tego świadoma. Po prostu założyłam, że skoro lekarz mówi: "jest w porządku", to znaczy: "jest w porządku".
Musiała dać organizmowi oddech. W 2016 roku przyszedł czas na zmiany. Resovia Rzeszów zamiast Stali, Piotr Kowal w miejsce Sudoła. Nowe bodźce, lepsze zdrowie. Poprawiła rekord życiowy o pięć sekund (2:03.36), trafiła do kadry. Ślizganie się między studiami i obozami odbiło się jednak na wynikach. Jeżowianka straciła miejsca w reprezentacji, zrobiła za to licencjat z fizjoterapii.
- Szkoda jedynie, że obroniłam się po terminie rekrutacji i nie przyjęli mnie na magisterkę - mówi. - Chodziłam z papierami, walczyłam, byłam załamana. Zaoferowali mi studia zaoczne, ale nie było mnie na to stać. Dostałam więc rok wolnego od nauki i chyba wyszło mi to na dobre.
Katarynka
Ania jest niska, szczupła, niepozorna. Wygląda niegroźnie, a okrutna z niej gaduła. Otwarta, szczera. Kiedy zaczyna mówić, nakręca się jak katarynka. Dygresja goni dygresję, przecinki zastępują kropki. - Straszna jestem - ocenia ze śmiechem. Jest też bardzo silna, bo do sukcesu biegła po wertepach.
Mówi się, że sport upośledza, odrywa zawodników od normalnego życia. Zgrupowania, obozy, dach nad głową i wszystko podstawione pod nos. Ania miała inaczej. Życie gryzła grubymi kęsami.
Przed przeprowadzką do Rzeszowa wakacje spędzała w Niemczech. Jeździła do pracy, pomagała w kuchni przy domu starców. Przez trzy lata, na pięć-sześć tygodni. - Nakrywałam do stołu, sprzątałam, pomagałam mieszkańcom. Wprawdzie zaczynałam pracę dopiero w południe, ale o siódmej rano miałam trening. Bo po powrocie z wakacji czekały mnie młodzieżowe mistrzostwa Polski - wyjaśnia.
Pracuś
Na studiach wypracowała stypendium, więc mogła odpuścić wyjazdy. Dziś znowu - jak sama mówi - żyje na garnuszku rodziców. Dostaje 250 zł stypendium z urzędu marszałkowskiego, ponad połowę wydaje na bilet miesięczny. Sprzętem i odżywkami wspiera ją trener, mąż Matyldy Kowal.
Sabat: - Standardowy dzień? Około dwunastej wychodzę z domu. Dziesięć minut na przystanku, pięćdziesiąt w busie, piętnaście piechotą na Resovię. Trening o czternastej, później trzeba coś zjeść. Do domu wracam około osiemnastej-dziewiętnastej. Wszystko zależy od tego, czy zmieszczę się do busa. Czasem nie ma miejsca albo ucieknie. Dobrze, że jeździ co pół godziny. I tak cały dzień schodzi w robocie.
Przyzwyczaiła się do kieratu, pracy nauczył jej Sudoł. - Życie przez to trochę ucieka, ale co zrobić. Sporo moich koleżanek wychodzi za mąż, znajomi wyjeżdżają. Żyją innym życiem. Tęsknię za tym, żeby rano wstać i robić to, co chcę. Nigdzie się nie spieszyć, odłożyć telefon - mówi. Kiedy się doczeka, może pojeździ na rowerze albo po prostu poleży. Lubi też rysować. Zwłaszcza swoje koty.
Marzycielka
Na wakacje poczeka, bo musi zebrać owoce sukcesu. Ma za sobą najlepsze miesiące w karierze, choć i ten sukces nie przyszedł bez bólu. Jeszcze w listopadzie Sabat miała problemy z kręgosłupem i okres przygotowawczy opóźnił się o kilkanaście dni. W kwietniu wymęczyła ją pięta. Minimum na ME dorwała podczas zawodów w Gliwicach (2:01.90), później była piąta na Pucharze Świata.
Na mistrzostwach Polski w Lublinie zdobyła złoto, pokonała Cichocką. Tydzień później podczas Grand Prix Sopotu pobiła rekord życiowy (2:01.28) i dziś zapowiada, że coś z tego wyniku jeszcze ugryźć się da. Do przodu myślami nie biegnie, ale przed nią czas zmian. Powrót do kadry oznacza wyjazdy i zagraniczne zgrupowania. Takich jeszcze nie miała.
Sabat: - W pewnym momencie wydawało mi się, że wykonuję syzyfową pracę. Moja kariera nie mogła ruszyć z miejsca. Jestem dumna, że dopięłam swego. Od dziecka chciałam stanąć na podium mistrzostw Polski. Zdobyłam złoto, spełniłam marzenie. Teraz czekają mnie pierwsze w życiu mistrzostwa Europy. No i co? Trzeba marzyć dalej.

Tekst: Kamil Kołsut, przedruk za wp.pl
Fot. Wojciech Szubartowski